Forum www.czashonorupl.fora.pl Strona Główna
Zaloguj

"Wybacz"

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.czashonorupl.fora.pl Strona Główna -> Fan made / Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Krasiwaja
Generał



Dołączył: 06 Sty 2013
Posty: 563
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Polska

PostWysłany: Pon 19:11, 06 Maj 2013    Temat postu: "Wybacz"

- Nasza odważna pani doktor - Rappke oparł się o biurko, stając przede mną. - Może papierosa?

Nie tak wyobrażałam sobie moje przesłuchanie. Tak naprawdę, to w ogóle sobie tego nie wyobrażałam.

Wprawdzie opatrywałam rannych, osoby po przesłuchaniach, ale nawet w najgorszych koszmarach nie potrafiłam wyobrazić sobie tego, co dzieje się na Szucha. Słuchałam relacji tych osób, ale nigdy nie potrafiłam postawić się na ich miejscu. Nigdy nie widziałam siebie w pokoju przesłuchań.

Może dlatego, że ciągle starałam się wierzyć w ludzi. A może "po prostu" dlatego, że czasami bywałam naiwna.

Uparcie milczałam, przynajmniej na razie. Tymczasowo uznałam to za najlepsze wyjście. O ile można było o tym mówić w obecnej sytuacji. Starałam się wybrać mniejsze zło. Jednak znalazłam się między młotem, a kowadłem, i nic nie mogło tego zmienić.

- A, tak. Przecież lekarze nie palą - odpowiedział na własne pytanie, uśmiechając się pogardliwie.

Odwróciłam wzrok. Boże, niech to się skończy jak najszybciej...

- Ale co ma się skończyć? - zapytałam samą siebie. - Umierać nie chcesz, ale dobrze wiesz, że jak już z tobą skończą, to żywa stąd nie wyjdziesz. A więc odpowiadaj na pytania (niekoniecznie zgodnie z prawdą) i ciesz się życiem. Życie... ale co to za życie...

- A więc, pani Mario... chyba mogę tak do pani mówić? Zobaczy pani, pani Mario, że na pewno się dogadamy... Co może mi pani powiedzieć na temat pani męża, synów?

"Co MOŻE mi pani powiedzieć"...

- To, co mogę powiedzieć, a to, co chciałbyś usłyszeć to chyba dwie różne rzeczy, nieprawdaż? - pomyślałam.

Na pewno nie chciał słuchać o pierwszych słowach wypowiadanych przez chłopców, nie interesowały go ich pierwsze kroki, pierwszy dzień w szkole, pierwsza komunia. O tym mogłam opowiadać bez końca. Natomiast niekoniecznie chciałam opowiadać (przepraszam, ZEZNAWAĆ) na temat ich wiary w niepodległą Polskę i walce o nią.

Czas przestać milczeć.

- Nigdy nie miałam męża - skłamałam. Wybacz mi...

Co niby miałam mu powiedzieć? Że zniknęli dwa lata temu? Nie wiem nawet, czy żyją, od września 1939 trwam przy złudnej nadziei, że jeszcze kiedyś ich zobaczę...

- W takim razie, kto jest na tym zdjęciu, idiotko? - warknął, pokazując mi zdjęcie.... zdjęcie, które od zawsze trzymałam w szufladzie mojego biurka...

- Mój mąż i synowie zginęli we wrześniu trzydziestego dziewiątego - odparłam w końcu. - Zostali roztrzelani na moich oczach.

Wybacz mi...

Tak naprawdę to nie było to tak do końca kłamstwo. Ile razy budziłam się w nocy z krzykiem? Ile razy śniły mi się koszmary, w których widziałam ich roztrzeliwanych na moich oczach?

- A więc mówi mi pani, że widziała to pani na własne oczy, tak? Gdzie to było? Gdzie ich roztrzelano? Kiedy?

Po co on chce to wiedzieć? Przecież.... myślałam, że aresztowano mnie, bo wydał mnie ktoś ze szpitala. Dlaczego on pyta o Czesława i chłopców?

- Zostali roztrzelani, kiedy szliśmy ulicą. Dziesiątego września.

Wykaż się kreatywnością, od tego zależy twoje życie...

- "Szliśmy"? Dlaczego oni zostali roztrzelani, a pani nie?

- Mój mąż... kazał mi uciekać.

I mówił, że nie mam robić głupstw. Co by mi powiedział, widząc mnie tutaj? Co kazałby mi mówić? Byłby na mnie zły?

- I uciekła pani? Zostawiła ich pani samych, skazując ich na śmierć? Czy w tych czasach matki nie chcą przypadkiem umierać razem ze swoimi dziećmi? Czy tak czasami nie postępuje prawdziwa Matka Polka?

Mogłam zagrodzić mu drogę.W chwili, kiedy zabrał chłopców. Mogłam stanąć przed nim i po prostu krzyknąć, że nie, nie zgadzam się. Pójdę z nimi, dokądkolwiek idą. Przecież to są moi mali chłopcy, którzy jeszcze niedawno chowali się za moją spódnicą. Niedawno wysłuchiwałam ich głośnego płaczu, kiedy opatrywałam ich starte kolana. To nie są żołnierze, tylko moje dzieci, moi mali chłopcy. Nie są gotowi, by iść walczyć. Ja nie jestem na to gotowa. Przecież nie narażę moich dzieci, mojego męża na takie ryzyko...

Ale nie zrobiłam tego. Nie potrafiłam tego zrobić.

Przez te wszystkie lata uczyliśmy ich miłości do Ojczyzny, wpajaliśmy im te wszystkie wartości. Czesław uczył ich, czym jest honor, co oznacza bycie prawdziwym żołnierzem, walka za Ojczyznę. Ale gdy przyszło co do czego, naprawdę nie potrafiłam... Byłam dla nich przede wszystkim matką, żoną, dopiero później Polką. Może to było egoistyczne z mojej strony... Może rzeczywiście byłam egiostką? Pragnęłam, by zostali ze mną, bezpieczni, ale ich powołaniem była walka za Ojczyznę. Ale w głębi duszy, gdzieś za rozdzierającym mnie strachem i tęsknotą, pojawiała się duma. Duma z tego, że dobrze ich wychowaliśmy. Że potrafili poświęcić się dla Ojczyzny.

- Uciekłam - powiedziałam cicho, powstrzymując łzy.

- Kłamiesz - powiedział z satysfakcją.

Przeszliśmy na "ty". No to teraz dopiero zacznie się prawdziwe przesłuchanie.

- Próbowałem być miły - jakoś nie zauważyłam. - Wiem, że mnie okłamujesz. Gdzie byli twoi synowie i mąż przez ostatnie dwa lata?!

- Skąd mam wiedzieć? Nie widziałam ich od dwóch lat! Nie wiem, czy żyją! - krzyczałam.

- Nie kłam. Wiesz, co to jest?

Trzymał w dłoniach coś złotego. Od łez, które pojawiły się w moich oczach od gniewu, nie widziałam nawet, co to jest.

Gwałtownie sięgnął po moją rękę, po czym położył mi na dłoni... jakiś pierścionek.

- Przyjrzyj się. Wiesz, co to jest?!

Obrączka... Obrączka. Taka sama jak.... jak moja...

Z wygrawerowanymi...

O Boże.

O Boże.

O Boże.

Z wygrawerowanymi naszymi inicjałami. I datą ślubu.

O Boże...

Jego obrączka.

Przed oczami stanął mi moment, kiedy sobie przysięgaliśmy.

"Ja Czesław biorę sobie Ciebie Mario za żonę i ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz, że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci."

Widziałam jego błękitne uczy, wpatrzone we mnie z tą samą miłością, jaką widziałam w nich bezustannie przez kolejne dwadzieścia siedem lat.

Przecież nie mogli zrobić identycznej obrączki jak ta moja, skoro cały czas miałam ją na dłoni. Ale jak...? Skąd...?

- A to? Wiesz, co to jest? - dał mi dwa sygnety.

Oczywiście, że wiem.

Przecież sama je wybrałam. Dostali je od nas z okazji zdanej matury. Dobrze pamiętałam, jak zamówiłam u jubilera dwa identyczne, a Czesław stwierdził, że naprawdę muszę mieć w sobie nieskończone pokłady wiary i nadziei, skoro sądzę, że Michał naprawdę zda maturę. Oboje zdali swoje matury, a sygnetów nigdy nie zdejmowali...

O Boże...

O Boże.

- Więc sama widzisz, że żyją.

Nie zapytałam, skąd je mają. Bałam się zapytać. Zresztą i tak nie otrzymałabym odpowiedzi.

Nagle zadzwonił telefon.

- Tak. Tak. Właśnie przesłuchuję. Nie. A przynajmniej jeszcze nie. Nie. Tak jest! - odłożył słuchawkę. - Idziemy! - zwrócił się tym razem do mnie.

Wyprowadził mnie z pokoju przesłuchań.

Nic już nie rozumiałam.

A może nie chciałam, bałam się zrozumieć?



* * *



- Widzicie, panowie - zwrócił się do nas szef Gestapo. Rainer. Lars Rainer, jak nam się uprzejmie przedstawił. - Czasami zdażają mi się cudowne zbiegi okoliczności. Jest to wręcz... niespotykane. Po prostu miewam takie przeczucie... nagle coś dosłownie "wpada mi w ręce" i cała sprawa szybko się rozwiązuje. I tak było w waszym przypadku. Z wami naprawdę miałem szczęście.

- Z jakiego to powodu? - zapytał Michał. Czy ja czasami mu nie wspominałem, że podczas przesłuchania naprawdę powinien siedzieć cicho? Ile razy mieliśmy mu wbijać to do głowy?

- Zaraz się panowie przekonają. Mam nadzieję, że lubicie niespodzianki - po tych słowach sięgnął po słuchawkę. - Rappke, jak tam nasz gość? Przesłuchujesz? Pobiłeś ją? Nie? To dobrze. Powiedziała coś? No to przyprowadź ją do mnie, przesłucham wszystkich osobiście.

"(...) ją"...

- O co tu chodzi? - wyszeptał Michał. - Tak przecież przesłuchania nie wyglądają.

Rzeczywiście, tak przesłuchania nie wyglądały. Siedzieliśmy w fotelach, zaproponowano nam koniak, amerykańskie papierosy, można było powiedzieć, że to wręcz przyjacielska pogawędka, a nie przesłuchanie. Jednostronny szantaż, obustronna pogarda, ale jednak pogawędka, jakby mierzenie poziomu inteligencji tej drugiej strony...

- Wybaczą nam panowie te kajdanki, ale to ze względów bezpieczeństwa - Rainer przykuł nas do fotelów. Dopiero teraz zaczęło to przypominać przesłuchanie.

Podświadomie zacząłem czuć, że zaraz wydarzy się coś strasznego. To uczucie było silniejsze ode mnie. Wiedziałem, kogo zobaczę, nim ją wprowadzono do gabinetu Rainera.

- Rappke, wprowadź tutaj naszą piękną damę - zwrócił się gestapowiec do podwładnego, otwierając drzwi.

Nigdy nie czułem tak wielu, sprzecznych ze sobą emocji.

Z jednej strony ulga, że nic jej nie jest. I strach, bo wylądowała na Szucha. Miłość do niej, nienawiść do Niemców, silniejsze niż kiedykolwiek przedtem.

Moja Marysia...

Została wprowadzona do gabinetu.

Poczułem, jak kajdanki wbijają mi się w dłoń. Chciałem być przy niej, wziąć ją w ramiona, poczuć, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Dopiero po chwili przypomniałem sobie, gdzie jesteśmy. I że to, niestety dzieje się naprawdę.

Marysia unikała mojego wzroku. Spojrzała na mnie, chłopców, po czym momentalnie spuściła wzrok.

Władek i Michał siedzieli w miejscu i tylko na nią patrzyli, z coraz większym zdumieniem i strachem. Strachem o nią. Wszyscy trzej momentalnie uświadomiliśmy sobie, po co została tutaj przyprowadzona.

- Niech sobie pani usiądzie, przecież nie będzie pani stała... Tak miło nam się ostatnio rozmawiało o postępach w światowej medycynie... - zwrócił się do niej Rainer. - I, zanim wszyscy zaczniecie zaprzeczać, że wcale się nie znacie, może obejrzą sobie panowie tę fotografię?

Po tych słowach pokazał mi zdjęcie, które tak dobrze pamiętałem.

- Na pewno wiedzą panowie, kiedy zostało zrobione.

- Palmiry, 1938 - mruknął Michał, biorąc ode mnie zdjęcie.

- I wreszcie zaczęliśmy się dogadywać - stwierdził, szczerze zadowolony.

Kiedy Rainer obrócił się, by nalać sobie koniaku, Marysia spojrzała mi prosto w oczy. Po jej twarzy płynęły łzy, które co chwilę ocierała, z irytacją. Dłonie jej drżały, cała drżała od powstrzymywanego szlochu.

Widziałem, że nie rozumie, skąd się tutaj wzięliśmy. Zresztą sam miałem wrażenie, że ostatnie dwadzieścia cztery godziny to jeden wielki żart. A może koszmar. Tak w zasadzie to było to koszmarnie idiotyczne.

- Na pewno zastanawia się pani, co pani synowie i mąż tutaj robią. Z moich obliczeń wynika, że nie widzieliście się ponad dwa lata. A więc, niech pani sobie wyobrazi, że mieliśmy tę przyjemność osobiście odebrać zrzut cichociemnych. I tak się szczęśliwie złożyło, że wśród nich byli pani bliscy. Parę dni temu, kiedy byłem u pani na wizycie, zauważyłem to zdjęcie...

- Zawsze było schowane - przerwała mu ostro.

- Dojdę do tego w mojej opowieści, spokojnie - odpowiedział, uśmiechając się z satyskacją. - Więc, na czym to stanąłem? Ach, tak. Byłem na wizycie u doktora Kirchnera. Lecz został wezwany do nagłego przypadku, zjawiła się pani. A w czasie, kiedy byłem sam w gabinecie, trafiłem na to zdjęcie. Dziwne, skoro szukałem czegoś wskazującego na pani działalność w podziemiu, a jedyną rzeczą, jaką znaleźliśmy było nic nieznaczące zdjęcie. Ale widzą państwo, to bieg wydarzeń nadaje przedmiotom szczególne znaczenie. Kiedy parę dni później odebraliśmy zrzut, wiedziałem, że skądś znam tych trzech mężczyzn. A wtedy sobie przypomniałem to zdjęcie. I poczułem się w obowiązku, by zorganizować spotkanie rodzinne. Postawiłem się na pani miejscu, użyłem moich nieskończonych pokładów empatii i uznałem, że powinna pani jak najszybciej zobaczyć swoich bliskich, przekonać się, że żyją. A skoro nie ma takiej opcji, by wypuścić panów na wolność, to panią musiałem tutaj ściągnąć. Jak to było? Jak nie Mahomet do góry, to góra do Mahometa.

Marysia patrzyła na nas z coraz to rosnącym przerażeniem.

- Wszystko będzie dobrze - wyszeptałem.

Widziałem, że chciała mi wierzyć. Ale nie potrafiła. Zresztą, i ja jakoś nieszczególnie wierzyłem we własne słowa. Ale mówiłem tak z przyzwyczajenia. Miałem obowiązek zapewniać jej bezpieczeństwo, poczucie bezpieczeństwa.

- Oczywiście, że wszystko będzie dobrze, jak już się dogadamy. To jak będzie? Opowiedzą mi panowie trochę o tych szkoleniach w Anglii? Może zademonstrujecie, czego się nauczyliście przez te dwa lata?

- Widzi pan, tak się akurat składa, że mamy w głębokim poważniu... - zaczął Michał.

Rainer w jednej chwili podszedł do biurka, sięgnął pistolet, po czym wymierzył w Marysię.

Mój krzyk było słychać pewnie w promieniu kilkunastu kilometrów.

Marysia zamknęła oczy, po jej twarzy płynęły strumienie łez.

- Coś mi się wydaje, że w obecnej sytuacji twój ojciec będzie bardziej rozmowny.

Władek w milczeniu patrzył to na mnie, to na Marysię.

Przypomniało mi się, czego uczono ich w Anglii. Jeżeli znaleźliby się na przesłuchaniu, nie było można nic powiedzieć. Kompletnie nic.

Nawet jeśli...

... jednemu z nich grożono śmiercią tego drugiego.

Co mieliśmy zrobić? Wiedziałem, że nie pozwolę Marysi umrzeć.

Ale co mieli zrobić chłopcy? Zdradzić Ojczyznę? Skazać własną matkę na śmierć?

Boże, co mieliśmy zrobić?

- Powiem - wyszeptałem. W jednej chwili Marysia otworzyła oczy i spojrzała na mnie ze wściekłością. Odpowiedziałem jej spokojnym spojrzeniem. Wiedziałem, co robię, byłem tego pewien. To, co akurat myśli o mnie w tej chwili moja żona, było dla mnie naprawdę nieważne. Niech myśli, co chce. Byle tylko przeżyła przesłuchania.

- A więc słucham.

Zacząłem długą i pasjonującą, oraz całkowicie zmyśloną historię na temat szkoleń cichociemnych. Marysia nadal patrzyła na mnie nienawistnie. Skoro ona uwierzyła, że mówię prawdę, Rainer też musiał mi wierzyć.

W końcu, kiedy już zabrakło mi pomysłów, gestapowiec, najwyraźniej usatysfakcjonowany odesłał nas do cel. Marysię też.

Kiedy byliśmy prowadzeni korytarzem, w pewnej chwili sięgnęła po moją dłoń i wsunęła mi na palec obrączkę, po czym mocno uścisnęła moją dłoń, nim zmuszona była ją puścić.

Odetchnąłem z ulgą. Szybko zorientowała się w naszej sytuacji.



* * *



- Rappke, wprowadź tutaj naszą piękną damę.

Wprowadzono mnie do gabinetu Rainera.

I tam ich zobaczyłam.

Cali i zdrowi.

Moi mali chłopcy... Czesław...

Michał i Władek siedzieli jak skamieniali, kiedy mnie zobaczyli. Czesław szarpnął sie w fotelu, w moją stronę.

Tak bardzo chciałam rzucić się w jego ramiona...

I wtedy mój wzrok padł na kajdanki, którymi był przykuty do swojego miejsca.

Dopiero po chwili przypomniałam sobie, gdzie jesteśmy. I że to wcale nie jest szczęśliwe zakończenie naszej rozłąki.

- Niech sobie pani usiądzie, przecież nie będzie pani stała... Tak miło nam się ostatnio rozmawiało o postępach w światowej medycynie... - zwrócił się do mnie Rainer. - I, zanim wszyscy zaczniecie zaprzeczać, że wcale się nie znacie, może obejrzą sobie panowie tę fotografię?

Co mnie podkusiło, żeby trzymać w biurku to zdjęcie? A, tak. Ta bezbraniczna, rozrywająca mi serce tęsknota. Tęsknota i strach rozrywające mi bezustannie serce od ponad dwóch lat.

- Na pewno wiedzą panowie, kiedy zostało zrobione.

- Palmiry, 1938 - mruknął Michał.

- I wrzeszcie zaczęliśmy się dogadywać - stwierdził zadowolony.

Po mojej twarzy bezustannie płynęły strumienie łez. Nie miałam pojęcia, skąd oni się tutaj wzięli. Cała drżałam od szlochu, który w sobie dusiłam,

- Na pewno zastanawia się pani, co pani synowie i mąż tutaj robią. Z moich obliczeń wynika, że nie widzieliście się ponad dwa lata. A więc, niech pani sobie wyobrazi, że mieliśmy tę przyjemność osobiście odebrać zrzut cichociemnych. I tak się szczęśliwie złożyło, że wśród nich byli pani bliscy. Parę dni temu, kiedy byłem u pani na wizycie, zauważyłem to zdjęcie...

- Zawsze było schowane - przerwałam mu.

- Dojdę do tego w mojej opowieści, spokojnie - odpowiedział, uśmiechając się z satyskacją. - Więc, na czym to stanąłem? Ach, tak. Byłem na wizycie u doktora Kirchnera. Lecz został wezwany do nagłego przypadku, zjawiła się pani. A w czasie, kiedy byłem sam w gabinecie, trafiłem na to zdjęcie. Dziwne, skoro szukałem czegoś wskazującego na pani działalność w podziemiu, a jedyną rzeczą, jaką znaleźliśmy było nic nieznaczące zdjęcie. Ale widzą państwo, to bieg wydarzeń nadaje przedmiotom szczególne znaczenie. Kiedy parę dni później odebraliśmy zrzut, wiedziałem, że skądś znam tych trzech mężczyzn. A wtedy sobie przypomniałem to zdjęcie. I poczułem się w obowiązku, by zorganizować spotkanie rodzinne. Postawiłem się na pani miejscu, użyłem moich nieskończonych pokładów empatii i uznałem, że powinna pani jak najszybciej zobaczyć swoich bliskich, przekonać się, że żyją. A skoro nie ma takiej opcji, by wypuścić panów na wolność, to panią musiałem tutaj ściągnąć. Jak to było? Jak nie Mahomet do góry, to góra do Mahometa.

Serce waliło mi ze strachu w zawrotnym tempie. Strach paraliżował mnie wewnętrznie.

- Wszystko będzie dobrze - wyszeptał Czesław, patrząc mi w oczy.

Tymi słowami pożegnał się ze mną przed dwoma laty. Może czas przestać się oszukiwać, spojrzeć prawdzie w oczy?

- Oczywiście, że wszystko będzie dobrze, jak już się dogadamy. To jak będzie? Opowiedzą mi panowie trochę o tych szkoleniach w Anglii? Może zademonstrujecie, czego się nauczyliście przez te dwa lata?

- Widzi pan, tak się akurat składa, że mamy w głębokim poważniu... - zaczął Michał.

Rainer w jednej chwili podszedł do biurka, sięgnął pistolet, po czym wymierzył we mnie.

Krzyk Czesława...

Zamknęłam oczy.

- Coś mi się wydaje, że w obecnej sytuacji twój ojciec będzie bardziej rozmowny.

- Powiem - wyszeptał. Otworzyłam oczy, patrząc na niego ze wściekłością. Co on wyprawia?

- A więc słucham.

Zaczął opowiadać. Stopniowo moja wściekłość znikała. Zrozumiałam, że kłamie. Poczułam niewypowiedzianą ulgę.

Kiedy byliśmy prowadzeni korytarzem do cel, podeszłam do Czesława. Rainer, który mnie prowadził, nawet mnie nie zatrzymywał. Wsunęłam mu na palec obrączkę, którą nadal miałam przy sobie. Poczułam ten znajomy dotyk jego dłoni... Nie chciałam jej puszczać. Chciałam czuć jego bliskość.

Ale nie mogłam...

W ostatniej chwili, dałam mu jeszcze sygnety chłopców, po czym zostaliśmy rozdzieleni.

Zostałam wprowadzona do celi. Izolatka. To dobrze. Potrzebowałam samotności.

Płakałam.

Płakałam z ulgi i ze strachu, z nienawiści i miłości, wszystkie uczucia mieszały się ze sobą w sercu. Po raz pierwszy płacz nie przynosił mi ulgi, był tylko urzeczywistnieniem moich emocji. W końcu zasnęłam. Kiedy nadeszła ciemność, bez sprzeciwu się jej poddałam.



* * *



Każdy z nas wylądował w izolatce.

Szanse ucieczki były zerowe.

Jednak bynajmniej nie zniechęcało mnie to, nadal obmyślałem kolejne rozwiązania.

Ktoś przecież musiał nasz szukać - nie zjawiliśmy się w miejscu kontaktu, a przecież odpowiednie osoby wiedziały o tym, że zrzut się dobył. Jeżeli polski wywiad miał kontakty na Szucha, musieli wiedzieć o aresztowaniu pięciu cichociemnych.

Ale nawet jeżeli o tym wiedzieli, to czy odpowiednio skojarzono fakty związane z aresztowaniem Marysi? Gdyby nawet jaimś cudem nas dobili, a Marysia by została... nie wątpiłem, że przepłaciłaby za to życiem. Z kolei jeśli była zaangażowana w podziemie na tyle, by mieć jakieś kontakty na Szucha, mogła sama uciec. Nie wątpiłem w to, że zaangażowała się w konspirację, ale musiałem rozważyć każdą ewentualność.

- Major Konarski? - usłyszałem szept.

Gwałtownie usiadłem na sienniku. Ktoś był w mojej celi... Ale nie poznawałem go. Wiedziałem tylko, że to Polak.

- Kim pan jest? - oprócz tego, że jest pan granatowym policjantem, dodałem w myślach.

- Aleksander Głowacki, pamięta mnie pan? Jestem oficerem polskiego wywiadu - odparł cicho.

A, tak. Kolega Michała ze szkoły. Zdawali razem maturę, po czym on wstąpił do wojska, a Michał poszedł w ślady Marysi i zdał na medycynę.

- Pamiętam... ale w takim razie co ty tutaj robisz?

- Jak to co? To ja jestem kontaktem na Szucha. Połowa polskiego wywiadu szuka pięciu cichociemnych. A ta druga połowa szuka pana żony. A ja właśnie znalazłem wszystkich. Jakoś was odbijemy. Nie wiem jeszcze jak, ale coś wymyślą.

Po tych słowach wyszedł z celi, zamykając drzwi z hukiem.

Dopiero po chwili zauważyłem skrawek papieru, który upuścił na podłodze. Sięgnąłem po niego.

Gryps. Gryps od Marysi.

Cztery słowa. Tylko cztery słowa, które jednak dały mi nadzieję, że to wszystko dobrze się skończy.

"Pamiętaj, że Cię kocham."

Jednak zabrzmiało to trochę jak próba pożegnania.

Przypomniałem sobie, że Rainer wspominał o przesłuchiwaniu Marysi. Ale co oni mogli chcieć od niej wyciągnąć, skoro nie znaleźli dowodów na jej współpracę z polskim podziemiem?

Od tej chwili, aż do wschodu słońca, nieprzerwanie się modliłem. Tak gorliwie, jak jeszcze nigdy w życiu. By to wszystko dobrze się skończyło. By trzy najważniejsze osoby w moim życiu przeżyły to piekło.



* * *



Odzyskałam nadzieję.

Siostra Józefa na pewno kilka godzin po moim aresztowaniu zameldowała o tym Jerzemu. On uruchomił swoje kontakty... Ciekawe tylko, kiedy zamierzał mi powiedzieć o tym, że chłopcy i Czesław są w Warszawie. Oczywiście, czy w ogóle bym się o tym dowiedziała, gdyby nie obecna sytuacja.

Jakoś szczerze w to wątpiłam.

Ale teraz... mieliśmy szansę wyjść cało z tej sytuacji. Ulga, jaką poczułam, gdy usłyszałam, że wszystkich nas szukają i zamierzają odbić.

Zainteresował mnie tylko fakt, jak zamierzają to zrobić. Nie zanosiło się na to, by przetransportować nas na Pawiak, a przecież nikt nie zamierzał atakować Szucha.

Kolega Michała, który okazał się oficerem polskiego wywiadu odparł tylko, że na razie musi zameldować o tym, że nas znalazł, a później dopiero będą zastanawiać się nad tym, jak nas stamtąd wyciągnąć.

Na koniec zasugerował mi jeszcze, że tak naprawdę to nie ma się czego bać, bo przecież Niemcy to idioci.

- Zobaczy pani, jeszcze wszystko dobrze się skończy - po tych słowach wziął ode mnie gryps, który napisałam do Czesława i znowu zostałam sama.

Znów miałam nadzieję, ale była to nadzieja podszyta strachem. Gdyby zamierzali nas stąd odbić - ile osób zginęłoby w tej akcji? Ile osób by ucierpiało? Co Niemcy zrobiliby w odwecie?

Myśli kłębiły się w mojej głowie nieustannie, odpędzały sen.

Gubiłam się w tym wszystkim, we własnych myślach uczuciach, strachu.

Chciałam krzyczeć, że mam dosyć, chcę, żeby to wszystko się skończyło.

Tak naprawdę chciałam tylko wylądować w jednej celi z Czesławem, móc wypłakać się w jego ramionach, tak jak przed dwoma laty, słyszeć jego spokojny głos, kojący moje strzaskane nerwy.

Im dłużej przebywałam w osamotnieniu, tym bardziej się bałam.

Bałam się, że zaraz po mnie przyjdą, zaprowadzą pod mur, roztrzelają.

Dni mieszały mi się z nocami. Nie brano mnie już na żadne przesłuchania, traciłam poczucie rzeczywistości. Podczas tych krótkich godzin, które przesypiałam, nawiedzały mnie te same koszmary, sprzed dwóch lat. Tak naprawdę, początek rozłąki z chłopcami i Czesławem był najgorszy. Później, jakimś cudem przywykłam do samotności, choć nie było to łatwe. Jednak przez cały ten czas bywały momenty, kiedy miałam wszystkiego dość.

Teraz znów budziłam się, nie wiedząc, czy te sny nie stały się już rzeczywistością.



* * *



Biegnę warszawskimi ulicami. Szukam kogoś. Sama nie wiem, kogo. Ale intuicja każe mi biec dalej, pomimo ogarniającego mnie powoli zmęczenia. Biegnę, mam wrażenie, że ulice miasta zamieniają się w labirynt. Zatrzymuję się, nie wiem, dokąd iść dalej. Miasto jest opustoszałe, w idealnej ciszy odbija się tylko stukot moich obcasów na bruku, słyszę mój przyspieszony oddech i szaleńcze bicie serca.

Nagle go widzę.

- Mamo! - krzyczy, biegnąc w moją stronę. Zanosi się płaczem. - Mamo!

Zaczynam biec w jego stronę, jednak stale mam wrażenie, że się ode mnie oddala.

- Mamo! - słyszę drugi głos, również znajomy.

Odwracam się.

Serce zaczyna mi walić jeszcze dziesięć razy szybciej.

Wyciągam dłoń w jego stronę.

- Muszą iść ze mną - słyszę. Obok mnie zjawia się jakiś mężczyzna. - Muszą iść walczyć.

Znam tego mężczyznę. Znam go, ale nie wiem, skąd.

- Oddajcie mi moje dzieci! - krzyczę. - Oddajcie mi je!

Moi mali chłopcy. Przecież oboje nie mają jeszcze dziesięciu lat. Nie zabierajcie mi ich!

Michał rzuca się w moje ramiona, przytulam go do siebie, nie mogę ich nikomu oddać.

Władek chwyta kurczowo moją spódnicę, chowając się za mną.

Zaczynam się cofać. Nie oddam temu człowiekowi moich chłopców.

Wyciąga w moją stronę dłoń, w której trzyma pistolet.

Wszystko rozmazuje mi się przed oczami.

W następnej chwili czuję, jak ktoś raz po raz uderza mnie w twarz.

Unoszę powieki, nie wiem, gdzie jestem, nie mam pojęcia, co się dzieje.

- Teraz dopiero sobie pokrzyczysz - słyszę głos, mówiący w wyraźnym niemieckim akcentem.

Teraz już nie krzyczę.

To był tylko sen. Tylko sen. Koszmar, ale to nie była prawda.

Jednak nadal czuję jakiś tępy ból, rozsadzający moją czaszkę.

Krzyczę dopiero w chwili, kiedy dostaję cios w brzuch, a ból sprawia, że do reszty odzyskuję przytomność.

Chciałabym zemdleć, choć na chwilę, by nie czuć tego bólu.

W końcu, słyszę, jak ktoś wchodzi do pomieszczenia.

- Na dzisiaj koniec. Zabierzcie ją - słyszę inny głos.

- Powiedzieli coś? - pyta ten pierwszy mężczyzna.

- Nie, ale teraz powinni. Jest przytomna?

- Nie sądzę.

Ktoś szarpie mnie za ręce. Przezornie nie reaguję. Chyba lepiej będzie udawać nieprzytomną.

Nie otwieram oczu ani na chwilę, kiedy gdzieś mnie ciągną.

Ktoś otwiera drzwi, kładą mnie na podłodze.

Słyszę czyiś krzyk. Dobrze znam ten głos, ale teraz nie potrafię przypisać go do odpowiedniej osoby.

- Michał... - słyszę karcący głos. - Proszę cię.

I ten głos również znam.

I wiem, do kogo należy.

Czesław.

Chyba nie powinnam wtedy udawać, że jestem nieprzytomna.

- To jak, panowie? Porozmawiamy?

Teraz, oprócz bólu ogarniającego całe moje ciało, słyszę również krzyki. Przeszkadzają mi, nie mogę spać, nie mogę nawet zemdleć. Rozrywają mi czaszkę i cały czas, niczym kotwica, trzymają mnie z całej siły w rzeczywistości.

Ale nikt mnie już nie bije, nie dotyka, powoli, od środka ogarnia mnie jakieś dziwne ciepło.

Może umieram? Może to wszystko wreszcie się skończy?

Nic już nie ma dla mnie sensu, mój świat ogranicza się tylko do bólu.

W końcu chyba tracę przytomność, na krótko. Wiem tylko, że ktoś mnie gdzieś niesie, w końcu gdzieś kładzie, a po chwili znowu mdleję, później budzę się, znów mdleję, a może zasypiam...

W końcu, budzi mnie czyiś delikatny dotyk. I jakiś głos. Słyszę wszystko, jakbym znajdowała się za szklanym murem.

- Teraz już cię nie będzie bolało - słyszę, po czym czuję igłę wbijającą mi się w zgięcie łokcia.

Teraz ogarnia mnie ciepło, ale nie takie, jak poprzednio. To ciepło jest przyjemne, ciemność, która powoli mnie ogarnia wydaje mi się wręcz miła, mam wrażenie, że się rozpływam.

- Niedługo będziesz już bezpieczna - słyszę jeszcze.

Nie mam pojęcia, kto to był, jednak on powoli znika, ja powoli znikam, nie ma już nic, jest tylko ta ciemność...



* * *

Przez kilka dni nie przyprowadzono już Marysi na nasze przesłuchania. Zawsze przesłuchują nas razem, nigdy osobno, wiedziałem, że tak samo postępowali z Bronkiem i Jankiem. Ale ich bili, szczuli psami, a nam Rainer nadal proponował koniak i amerykańskie papierosy. A my, nadal odmawialiśmy.

W drodze na przesłuchania, czy do celi, chłopcy zawsze pytali o Marysię. Od Olka wiedziałem, że nic jej nie jest, nie przesłuchują jej i cały czas jest w izolatce. Łudziłem się, że może nic jej nie zrobią.

- Biorąc pod uwagę, że pańska żona ma tyfus, powinniśmy zawrzeć umowę, nie uważa pan? - usłyszałem któregoś dnia. Na Szucha byliśmy już mniej więcej tydzień, jednak ja miałem wrażenie, że spędziliśmy tutaj całą wieczność.

Każdy czas był dla mnie wiecznością tak długo, jak czułem ten paniczny strach o Marysię i chłopców.

Wiedziałem, że Marysia nie ma żadnego tyfusu, ale nie mogłem przecież powiedzieć szefowi Gestapo, że polski wywiad ma tutaj kontakt i dzięki temu dobrze wiem, co się z nią dzieje, i że nie ma żadnego tyfusu.

- Jaką umowę ma pan na myśli? - zapytałem, ostrożnie dobierając słowa.

- Panska żona znajdzie się w szpitalu, jeżeli poda mi pan kontakty w Warszawie, z których mieliście skorzystać po zrzucie.

- Skoro minął od tego dnia już jakiś czas, a my się nie stawiliśmy, miejsca te zostały zmienione - wtrącił Władek.

- W takim razie jutro porozmawiamy inaczej. Pamiętaj - zwrócił się do Władka - że twoja urocza mamusia za to zapłaci.

Władek spojrzał mi prosto w oczy. Nigdy nie widziałem u niego takiego strachu.

Wszystko wskazywało na to, że po prostu tutaj zginiemy i nic już tego nie zmieni. I właśnie ta perspektywa sprawiała, że miałem ochotę krzyczeć, wyć, a najlepiej zginąć jak najszybciej, by nie patrzeć, jak moja ukochana cierpi przez moją głupotę.

Mogliśmy wylecieć z Londynu dzień później. Albo zaledwie kilka godzin później. I nic by się nie stało. Marysia byłaby bezpieczna. Chłopcy byliby bezpieczni.



* * *



Następnego dnia pożałowałem wszystkiego, co zrobiłem w ostatnim czasie.

W momencie, kiedy w gabinecie Rainera pojawili się gestapowcy z Marysią, poczułem się tak, jakby wyrwano mi serce z piersi.

Była nieprzytomna, blada jak ściana. Nigdzie nie widziałem krwi, ale z drugiej strony popatrzyłem na nią tylko przez ułamek sekundy. Nie mogłem znieść jej widoku. Czułem się winny, żal, strach, rozpacz rozrywały mnie od środka.

Nigdy nie potrafiłem sobie przypomnieć, co działo się podczas tego przesłuchania. Wiedziałem tylko, że nikt już więcej nie uderzył Marysi - tak naprawdę tylko na tym się koncentrowałem.

Żaden z nas nic nie powiedział.

Kiedy prowadzono nas do cel, wiedzieliśmy, że to musi się skończyć.

Nawet nie mogliśmy wziąć cyjanku - gdybyśmy my zginęli, bez wahania zabiliby Marysię. A na to nie mogliśmy pozwolić.

Tej nocy, po raz kolejny w mojej celi pojawił się Olek.

- Wiemy, jak was stąd wyciągnąć - oświadczył na samym początku.

- Słucham.

- Musicie wziąć cyjanek, który macie zaszyty w kołnierzach. Tutaj ma pan ten od pana żony - podał mi kapsułkę.

- Jest przytomna? - wyszeptałem.

- Sam jej wziąłem, według rozkazów. Tak więc musicie jakoś wrzucić ten cyjanek do koniaku, który pije Rainer. Ale zróbcie to dopiero na koniec przesłuchania, żeby nie zszedł, kiedy wy będziecie w tym samym pokoju. Inaczej od razu was roztrzelają. Tak więc, kiedy już napije się tego koniaku z cyjankiem, natychmiastowo nastąpi zgon. Z racji tego, że nie będzie tutaj tymczasowo szefa Gestapo, stanowisko to obejmie gubernator. Z racji odgórnego rozkazu, zostaniecie natychmiastowo przetransportowani do Berlina, jako więźniowie polityczni. A w drodze do Berlina was odbijemy.

Nie czekał na jakąkolwiek moją odpowiedź. Szybko wyszedł z celi, zamykając drzwi na klucz.

A więc jednak była nadzieja?



* * *



Straciłam jakiekolwiek poczucie czasu i rzeczywistości. Kiedy odzyskałam przytomność, znowu gdzieś mnie niesiono. Tym razem chyba byłam na noszach, ale niczego nie byłam już pewna. Nadal nie czułam bólu, za to towarzyszyło mi dziwne uczucie otępienia. Nie panowałam nad własnym ciałem, nie byłam nawet w stanie otworzyć oczu.

W końcu chyba znalazłam się na świeżym powietrzu. Słyszałam jakieś krzyki, słyszałam znajome głosy wołające mnie, ale nie byłam w stanie odpowiedzieć.

Położono mnie gdzieś, kazano komuś wsiadać.

Ktoś przez moment dotknął przelotnie mojej twarzy. Znałam ten dotyk. To był on. Nie byłam tutaj sama.

Znowu jakieś krzyki, w oddali odgłos strzałów.

Teraz już hałas mi nie przeszkadzał, powoli zasypiałam...

Nie czułam i nie słyszałam już nic.



* * *



Udało się. W przeciągu dwóch godzin od śmierci Rainera byliśmy w drodze do Berlina.

Sam nie rozumiałem, jak ten irracjonalny plan się powiódł, ale najważniejsze było, że jak na razie wszystko poszło zgodnie z założeniami.

Podczas przesłuchania Michał wrzucił do karafki z koniakiem cztery kapsułki cyjanku, które natychmiast się rozpuściły. Zresztą Rainer nawet by ich nie zauważył - całą jego uwagę pochłonął opis rzekomej śmierci Marysi, która pomimo naszych sprzeciwów przed zawarciem umowy z Rainerem, została zabrana do szpitala, gdzie zmarła z powodu licznych obrażeń i tyfusu (którego nie miała).

Z kamiennymi twarzami wysłuchaliśmy tych wszystkich bzdur - rano dostałem gryps od siostry Józefy, w którym napisała, że Otto Kirchner był wieczorem na Szucha, podał Marysi morfinę, i nie stwierdził żadnych poważnych obrażeń oprócz obitych żeber i ewentualnego wstrząśnienia mózgu.

Kilkanaście minut po przesłuchaniu, jeden z gestapowców znalazł Rainera, już nieżywego. Otto, którego nikt nie podejrzewał o kłamstwo, stwierdził rozległy zawał serca, po czym pozbył się koniaku, który był jedynym dowodem.

Następnie okazało się, że śledztwo w naszej sprawie przejmuje Berlin.



* * *



Nagle, przez otaczającą mnie ciemność przedarły się krzyki.

Chwilę później nastąpiła seria strzałów.

Krzyki.

Strzały.

Huk za hukiem.

Jakieś przekleństwa.

Znów krzyk.

Strzały.

Ktoś bierze mnie na ręce, przepraszając, jeżeli boli. Dobrze, że przeprasza. Boli.

- Marysiu! Marysiu! - słyszę krzyk. - Marysiu!

Niech już przestanie mną szarpać. Ja chcę spać i nie czuć tego bólu.

- Daj jej spokój. Oddycha, żyje, niech śpi - ktoś zabiera ode mnie dłonie szarpiące moje ramiona.

Ale już nie mogę spać. Ból powraca, uparcie ciągnąc mnie w stronę rzeczywistości.

Chcę spać, stracić przytomność... cokolwiek. Czy naprawdę wszyscy wokół mnie muszą tak krzyczeć?

- Zabierz im kennkarty i broń!

- Sprawdź, czy mają pieniądze!

W końcu, powoli głosy cichną. Wreszcie mówią do siebie normalnie i nie krzyczą.

Ktoś bierze mnie na ręce. Przyciska mnie do siebie, tak bardzo, że mnie to boli. Chcę krzyknąć, by mnie zostawił, ale nie robię tego. Jego dotyk sprawia, że czuję się bezpieczna.

Szepce mi coś do ucha, ale ja nie rozumiem poszczególnych słów. Wsłuchuję się tylko w brzmienie jego głosu. I to na razie mi wystarczy.



* * *



Znowu, przez długi czas gdzieś jedziemy. On trzyma mnie w ramionach, cały czas coś szepce. Mam równocześnie wrażenie, że jesteśmy sami, ale otacza nas dużo ludzi. Wiem, że jestem już bezpieczna, ale nadal się boję. Nie wiem, dlaczego, ale się boję.

W końcu znowu mnie gdzieś niesie, wchodzi do jakiegoś pokoju, kładzie mnie na łóżku. Jakiś kobiecy głos każe wszystkim wyjść. Ten głos z czymś mi się kojarzy, z jasnym korytarzem, gabinetem, pacjentami... ale to było w innym świecie, w tamtym świecie nie czułam bólu.

Czuję, jak łagodna dłoń sięga po moje ramię, czymś je przemywa, po czym wbija mi w zgięcie łokcia igłę.

Wydaję z siebie krótki jęk, czym chyba ją zaskakuję, po sięga do mojej twarzy i siłą unosi moje powieki. Wszystko widzę jak przez mgłę, w końcu mogę już zamknąć oczy.

Kilka razy pyta, czy ją słyszę. Słyszę, ale nie mam siły odpowiedzieć. Po raz kolejny ogarnia mnie ciemność...



* * *



- Co z nią? - zapytałem, gdy tylko Lucyna wyszła z pokoju.

- Nie jest źle. Jest poobijana, ale nie ma wstrząsu mózgu. Trochę się odwodniła, ale w jakiś tydzień powinna dojść do siebie - zamilkła, mierząc mnie uważnie wzrokiem.- A tak w ogóle, to cieszę się, że was widzę.

- Możemy iść do niej? - zapytał Władek.

- Dobrze. Teraz będzie spała, dałam jej leki przeciwbólowe, witaminy.

- Dziękuję ci - zwróciłem się do Lucyny, kiedy chłopcy poszli do Marysi.

- Naprawdę, nie ma za co. Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło.

Po tych słowach poszła zająć się Bronkiem i Jankiem, którzy nie najlepiej wyszli na przesłuchaniach.

Ja z kolei skierowałem się do pokoju, w którym spała Marysia.

Michał stał przy jej łóżku, wpatrując się w śpiącą twarz Marysi. Władek siedział na skraju łóżka, trzymając ją za rękę.

- Wszystko będzie dobrze - szepnąłem.

- A jeśli mi nie wybaczy? - zapytał cicho Władek.

- O czym ty mówisz?! - podniósł głos Michał.

- To przeze mnie.... to przeze mnie jej to zrobili... powiedział, że mama zapłaci za to, co powiedziałem. Boże, to powinienem być ja - mówił cicho, wpatrując się uparcie w jej spokojną twarz.

- Synu... - zacząłem. Co miałem mu powiedzieć? - Poczekajmy, aż mama się obudzi. Wtedy wszystko sobie wyjaśnimy.

Najwidoczniej chciał jeszcze protestować, ale w końcu zamilknął, widząc moje spojrzenie.

Po pewnym czasie do pokoju weszła Lucyna.

- Odpocznijcie - zwróciła się do nas. - Macie za sobą długi dzień, Wyśpijcie się. Ja trochę przy niej posiedzę.

- Ja mogę... - zacząłem.

- Nie, nic nie możesz. Wy idziecie spać, a ja się nią zajmę. To ja tutaj jestem lekarzem - spojrzała z uśmiechem na Michała. - Przykro mi, studenci się nie liczą.

- Brakowało mi pani poczucia humoru - mruknął Michał.

- Tylko nie licz, że z tej tęsknoty od razu wszystkie egzaminy zaliczysz u mnie na same piątki... - zaśmiała się.

W końcu zostawiliśmy je same. Zasnąłem od razu, wreszcie bez strachu o kolejny dzień...



* * *



Kiedy się obudziłam, po raz pierwszy od wielu dni, nie czułam bólu. Było mi ciepło, przyjemnie, czułam się bezpieczna.

- Kochanie... - usłyszałam szept.

Zamrugałam kilka razy, skupiając wzrok na osobie pochylającej się nade mną.

Mój kochany...

- ... gdzie? ... co się...? - próbowałam sformułować pytania, które pojawiały się ciągle w mojej głowie.

- Jesteś już bezpieczna - powiedział cicho. - Odbili nas w drodze do Berlina.

Jaki Berlin? O czym on mówi?

- O czym ty mówisz? - zapytałam.

- Mieliśmy zostać przetransportowani do Berlina, gdzie mieli kontynuować śledztwo - odparł oględnie.

- Czego mi nie mówisz?

Zawahał się na moment.

- Zabiliśmy szefa Gestapo. To chyba tyle z naszych dotychczasowych osiągnięć... - zamilknął, patrząc na mnie uważnie. - Jak się czujesz?

- Lepiej...

To stąd ta strzelanina. Odbili nas...

- Marysiu, tak bardzo cię przepraszam - wyszeptał, dotykając mojej twarzy.

- Za co? - zdziwiłam się. Bez słowa spojrzał mi w oczy. - Kochanie... ja cię o nic nie obwiniam. Najważniejsze, że to wszystko dobrze się skończyło - poczułam łzy napływające mi do oczu. - Tak bardzo się o was bałam...

- Tak bardzo cię kocham - wyszeptał.

Pochylił się nade mną i przytulił do siebie.

Objęłam go za szyję, wtulając twarz w jego pierś. Czułam jego łzy w swoich włosach, kiedy ukrył w nich twarz.

Były to łzy szczęścia, łzy ulgi. Wszystko dobrze się skończyło.

- Będziemy żyli tak, jakby te dwa lata nigdy nie miały miejsca - powiedział.

- Dobrze - moja rola polegała tylko na zgadzaniu się ze wszystkim, co mówił. Teraz zgodzę się już na wszystko, byle tylko znów nie zostać samą. Wszystko, by być z Czesławem i chłopcami.

- I dlatego musimy uciekać. Tutaj będą nas szukać.

- Gdzie?

- Do Szwajcarii.

- I już mnie nie zostawicie?

Spojrzał na mnie z zaskoczeniem.

- Pisaliśmy do ciebie listy... ale większość wracała. "Adresat nieznany"... W końcu, parę miesięcy temu wysłałem przez Szwajcarię i już nie wrócił...

- Ale i nie doszedł - oznajmiłam. - Ale to wszystko jest już teraz nieważne.

- Mamo? - do pokoju weszli Władek i Michał.

Uśmiechnęłam się przez łzy, kiedy Władek padł w moje ramiona.

- Wybaczysz mi? Proszę cię, wybacz - szeptał, łkając w moich objęciach.

- O czym ty mówisz, dziecko? - zapytałam, przytulając go. - Nie mam ci nic do wybaczania.

- Zrobili ci to przeze mnie.

- Władziu... kochanie... - zaczęłam, odsuwając go od siebie. Ujęłam jego twarz w dłonie. - Nie jesteś niczemu winien. Przecież tak naprawdę już prawie nic mi nie jest. Nic mnie nie boli, bo dostaję leki... Przecież wyszliśmy z tego cało, wszystko dobrze się skończyło.

W końcu, chyba udało mi się go przekonać.

Wtedy do pokoju, w którym spałam, wszedł Michał.

- Mam nadzieję, synku, że ty nie będziesz mnie za nic przepraszać - uśmiechnęłam się.

- Chciałbym ci tylko powiedzieć, że teraz już zawsze będę cię słuchał - powiedział, siadając na łóżku. - I że naprawdę bardzo cię kocham.

- Chodź tu do mnie - szepnęłam, wyciągając dłonie w jego stronę.

I wtedy wybuchnął płaczem.

Przez łzy opowiadał mi o tym wszystkim, co wydarzyło się w ciągu tych dwóch lat. O tym, jak tęsknił, jak nie potrafił sobie dać rady z tą wojną, że nie tak sobie to wyobrażał, myślał, że od razu wygramy, a to piekło ciągnie się już tyle czasu.

Opowiadał mi, jak mu się śniłam. Tak naprawdę jego koszmary niewiele różniły się od moich.

To nie byli już żołnierze, oficerowie polskiego wywiadu.

Na zawsze pozostaną moimi małymi chłopcami, którzy zawsze będą do mnie wracali.

A ja zawsze będę ich mamą, gotową, by ich wysłuchać i wspierać.

Bez względu na wszystko.

***********************************************************
I w końcu napisałam. Konarscy na Szucha. Co sądzicie? SZCZERZE.
A tutaj mój blog, zapraszam Wink
silent-tears.bloog.pl


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Inka
Marszałek



Dołączył: 03 Sty 2013
Posty: 5395
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: małopolska

PostWysłany: Pon 19:18, 06 Maj 2013    Temat postu:

Świetne. Gratuluję, bo naprawdę nie jest łatwo napisać długie opowiadanie, a Ty napisałaś i Ci się to udało. Czytałam z przyjemnością i zachwycałam się, jakie to wszystko Ci wyszło logiczne i jak ładnie wczułaś się w Marię.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.czashonorupl.fora.pl Strona Główna -> Fan made / Opowiadania Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Programy
Regulamin